Do biblioteki
się wiejskiej zapisałam, ponownie. Wywalili mnie dwa lata temu z użytkowników,
bo nie przyjeżdżałam regularnie czytać na wieś. Fakt.
Z wiekiem
ciekawiej. Proszę wypełnić kartę
czytelniczą. Karta wielkości dwóch dziewiątek z rozdania w tysiąca. A to zasięgnę po okulary do torby.
Wrzucam ostrość: fill the gaps, czyli spowiedź dziecięcia wieku - miejsce
pracy, rodzaj pracy, adres. Muszę to
wypełniać? Tak, odpowiada miła bibliotekarka. A to mam pomysł, że swoją pieczątkę przystawię, na której są wszystkie
dane, mogę? Taką będziecie mieli super czytelniczkę. Pieczątkę nieprzypadkowo
ze sobą noszę, bo terminy są prima facie najistotniejsze. Urlop nie zwolni z obowiązku
wysłania korespondencji.
Jak już dokonałam autoprezentacji, to triumfalnie oświadczyłam, że przyszłam po KSIĄŻKĘ. Uprzejma bibliotekarka zapytała, jaką. Och, żebym to ja wiedziała…, żeby się dobrze czytało, o tematyce niezałatwej-niezatrudnej.
Jak już dokonałam autoprezentacji, to triumfalnie oświadczyłam, że przyszłam po KSIĄŻKĘ. Uprzejma bibliotekarka zapytała, jaką. Och, żebym to ja wiedziała…, żeby się dobrze czytało, o tematyce niezałatwej-niezatrudnej.
Patrzę na stół, na którym kłębią
się książki prawie na śmierć zaczytane. Nowości?
- pytam nieprzytomnie. Nie, zwroty –
riposta. Znaczy, że chodliwe. To coś z
tego stosu poproszę. I mam przydział: okładka twarda, stron tysiąc. I po co
było pieczątką machać?