wtorek, października 02, 2018

Jak ostatni raz z najpiękniej przyszytą ciotką rozmawiałam…


Dawno się nie widziałyśmy. Zły to moment; płakałam i byłam usmarkana żalem. Nie powiedziała, że jest jej przykro, nie trzeba było.
Pamiętałam ją jako dużą, spokojną kobietę, bez dwóch palców u prawej ręki. Nic nie potrafiło zburzyć jej wewnętrznej stabilności. Dzieci ani grzeczne, ani niegrzeczne.
Dorosłam, a ona taka sama.
Obok nas plątał się szkrab.
„To mój syn Witek. Ma trzy lata” – powiedziała.
„A cztery lata temu lekarze mówili, że pół roku nie przeżyję. Urodziłam.” - roześmiała się.
To był jedyny syn podobny do Sindbada-męża, poprzedni w ogóle go nie przypominali.
„Zobacz, czas zmienił bieg” – potaknęłam, pochlipywałam.
Potem dowiedziałam się, że odeszła. Lekarze pomylili się tylko z datą. A może czas wznowił odliczanie po tym, jak wstrzymał oddech na widok jej syna? Całą wieś przyszła na pogrzeb. Sindbad przestał być mężem, pożeglował więc w bezkres nieświadomości. Wody bimbru, którego nauczony był pędzić z moim ojcem, zabrały go do świata, gdzie nie boli jej nieobecność.