Dawno się nie
widziałyśmy. Zły to moment; płakałam i byłam usmarkana żalem. Nie powiedziała,
że jest jej przykro, nie trzeba było.
Pamiętałam ją jako
dużą, spokojną kobietę, bez dwóch palców u prawej ręki. Nic nie potrafiło
zburzyć jej wewnętrznej stabilności. Dzieci ani grzeczne, ani niegrzeczne.
Dorosłam, a ona taka
sama.
Obok nas plątał się
szkrab.
„To mój syn Witek. Ma trzy lata” –
powiedziała.
„A cztery lata temu lekarze mówili, że
pół roku nie przeżyję. Urodziłam.” - roześmiała się.
To był jedyny syn podobny do
Sindbada-męża, poprzedni w ogóle go nie przypominali.
„Zobacz, czas zmienił bieg” – potaknęłam,
pochlipywałam.
Potem dowiedziałam się,
że odeszła. Lekarze pomylili się tylko z datą. A może czas wznowił odliczanie
po tym, jak wstrzymał oddech na widok jej syna? Całą wieś przyszła na pogrzeb.
Sindbad przestał być mężem, pożeglował więc w bezkres nieświadomości. Wody
bimbru, którego nauczony był pędzić z moim ojcem, zabrały go do świata, gdzie
nie boli jej nieobecność.