Jesteśmy na wsi. Goście, co wódkę z nimi piliśmy, pojechali
przedwczoraj. Nie wyściubiam nosa za ogrodzenie. Miastowego psa na spacery
wyprowadza mąż. Od dwóch dni chodzę w tych samych, brudnych portkach,
oszczędnie używam grzebienia, kremu zapomniałam. Na Boga - lekarstwa mi się
kończą.
Na wsi już mnie w bibliotece rozpoznają. Mam wyłączność na
jedną półkę, ale ktoś mi podebrał z niej ostatnią książkę, którą zostawiłam
sobie na potem. Jak zwykle poległam w wyborze ratunkowym, więc dostałam dwie
nowości. Trzeba dać szansę młodym polskim pisarzom (! tarara). Przeczytałam i
szanse mam zaliczone. Jedna - ech; druga, ciut lepsza - o prowincji, do której
wszak tak tęsknimy. Siedzę na prowincji, ale dla upewnienia się doczytałam o
niej książkę. Porzucam na jakiś czas lektury pozaszkolne; przeczekam i może
wróci moja-ostatnia-powieść.
Już pomalowałam na niebiesko stół kuchenny i krzesła. Styl
rustykalny = łagodna ocena. Mężowi dumnie oświadczyłam, że jako jedyni mamy taki
piękny stół. Potaknął i dodał, że pasowałby do niego sad. Tego nie mamy, ale po
podwórku walają się wyrzucone z ruiny trwałej zbędne rzeczy. Jest pęknięty piec
i zepsute grzejniki dla złomiarza, który ma przyjechać za tydzień. Co by tu
jeszcze na niebiesko?