Robotnicy leśni jesienią palili ogniska na zrębie i pili
wódkę. Wczesną wiosną przychodzili z żonami sadzić las. Przed majowym kobiety
malowały ściany domów na swoje ulubione kolory. Mężowie im nie pomagali, w końcu
to babskie sprawy. Jak przychodziliśmy w malowane domy na gościnę, to kawę
najpierw dostawali mężczyźni. Na żniwa wszyscy się skrzykiwali, najęty kombajn
był drogi.
Pierwszego poznałam Józka. Zapukał do drzwi i zapytał, czy leśny
doma. Po zastanowieniu odpowiedziałam, że nie. Zapytał następnie, czy drabka
je. Powiedziałam, że nie ma. Nie uwierzył, odwrócił się na pięcie i poszedł.
Miał rację, przecież w każdym domu jest drabina.
Dawno temu pojechaliśmy na rynek do miasta ładą Józka. W
trakcie rozszalała się burza i szybko wróciliśmy ze straganów do samochodu. Nie
zrobiłam zakupów, nie zdążyłam. Żona Józka przytaszczyła dwie duże siaty. Jak
wrzucała je do bagażnika, mąż zapytał, czy kupiła okunki. Nie kupiła, więc
pobiegła w deszczu po ryby. My czekaliśmy w samochodzie.
Mężowie słuchali żon, ale nie zawsze. Gdy Józkowi urodziła
się córka, uparł się, że wybierze jej imię sam. Żona nie chciała się zgodzić, imię
było po sentymencie do młodej dziewczyny. Zrobiła awanturę i uzgodniono, że
dziewczynka będzie się nazywała jak mądra kobieta mieszkająca nieopodal, tak na
dobrą wróżbę. Jednak Józek w urzędzie specjalnie wszystko pokręcił i
dziewczynka ma dwa imiona: pierwsze po sentymencie, drugie po mądrości.
Osada za sosnowym lasem składa się teraz z samych kobiet.
Spotkałam wczoraj starą w gminie i powiedziała, że w tym tygodniu pochowali Stacha.
Wiele lat temu zmarł Jan, jego brat cioteczny. On był pierwszy. Potem odszedł
schorowany pilarz Heniek. Za nim Bernard. Wszyscy byli skoligaceni. Na wiosnę
zeszłego roku odszedł Józek, który był z zewnątrz i gdy się kłócili, wypominali
mu to. Jeszcze wcześniej zmarł gajowy Franc. Ostatni Stach był najcichszy. Cała
brygada lasaków przestała istnieć.