Były niedaleko plaży wysokie krzesła-instalacje,
gdzieś ponad dwa metry do siedziska. Białe, kuchenne krzesła, cudownie wielkie.
Jeśli tylko się na nie wdrapać, to można poczuć się jak Guliver w Kraju Olbrzymów.
Zapraszały nas one, więc się wgramoliliśmy na
siedzenia – ja, baba, co się niczego nie boi i kuzyn, co też się niczego nie
bał, a każde nie bało się czegoś innego.
Mąż patrzył z powątpiewaniem, żona kuzyna
nie miała zdania. Wiedzieli, że nie ma sensu nas powstrzymywać.
Po dwóch latach żona kuzyna przysłała mi zdjęcie
podobnych, choć jeszcze większych krzeseł; z adnotacją, że na te już na pewno
się nie wdrapiemy. Myślałam wówczas, że nie ma racji, cóż nam może
przeszkodzić? Nic. My-my nie damy rady, absurd. Jednak nie damy rady - bo są:
krzesła, ja, nie ma: kuzyna.
Ja wiem, że to nieodwracalne, chyba się pochoruję
troszkę.