Gdy
jechaliśmy samochodem, siedziała obok niego. Co chwilę zerkał we wsteczne
lusterko, które sobie na mnie ustawił. Wiedziała o tym od razu, ja zorientowałam
się po czasie. Gładka dyskusja na temat zakupów, letni wiatr i droga przez las
nad jezioro. Skąd ta obopólna fascynacja przyszła - nie wiem. Każde oswajało
się z nią na swój sposób. On po prostu się gapił i plótł trzy po trzy. Ja
wyzłośliwiałam się do granic możliwości, co dawało odwrotny od oczekiwanego
skutek.
Potem
staliśmy we dwójkę po kolana w jeziorze, reszta towarzystwa rozmawiała na
brzegu. Woda była mętna i żółta, nenufarów brak. Podskoczyłam delikatnie i
zapytałam, czy tak umie. Też podskoczył. Podskoczyłam wyżej i powtórzyłam
pytanie, owszem dał radę. Trzecim razem podskoczyłam najwyżej jak potrafiłam,
podkuliłam nogi pod brodę. Jak lądowałam, to zgodnie z przewidywaniami,
ochlapałam go solidnie. Powiedział łagodnie, że tak nie potrafi. Wyszliśmy na
brzeg. Od tego czasu dałam sobie spokój z docinkami.
Za długo patrzyliśmy sobie
w oczy przy każdej następnej rozmowie. Zaczęłam się niepokoić, że zasady
przestaną działać, bo jakie mają znaczenie, gdy czujesz huragan w sercu. Powiedziałam
mu, że nigdy już nie przyjadę. Przyjął to jak każdy mężczyzna, ze złością i
irytacją. Ładne to było lato - miejsca zobaczone raz z zakazem powrotu. Nie
zniknęłam.